środa, 7 stycznia 2009

ŚPIESZMY SIĘ KOCHAĆ ZIMĘ. AUTOR: MAREK GRZELKA.

Psioczenie i złorzeczenie na okrutną zimę, na chłód, na to całe dziwne zjawisko, które w ciągu ostatnich paru dni nadzwyczaj namacalnie dane jest nam odczuć. Choć tydzień z hakiem wcześniej czekaliśmy na śnieg w święta, by tak malowniczo było, pięknie, swojsko, kolędniczo i symbolicznie, tak teraz na śnieg ludność plwa i klątwy rzuca. Bo rozumiemy, że zima, ale że aż taka? No ludzie, no bez przesady, niech poprószy, niech pochłodzi, ale na rany Boga, niech nie będzie ekstremalnie, niech się zlituje. Jak tak można zdezorganizować żywot, ulice nieprzejezdnymi zrobić, czas tak cenny poranny przed pracą dodatkowo komplikować koniecznością odśnieżania auta, musem przyoblekania ciała w wytaszczone z szaf pancerze przeciwmroźne? A ile to gazu, węgla pójdzie na to, by z domostw bastiony ciepła uczynić przez złowrogim zimnem zimy? Zła to zima, prze-zła, okrutna.
Ta przejściówka międzyroczna, przełom grudnia i stycznia, jest jedną z najbardziej genialnych pór roku. Bywa wtedy taka bliżej nieokreślona, popołudniowa pora dnia, kiedy barwa nieba, niby stalowa, przełamuje się przedziwnym blaskiem niezdecydowania, kiedy niby z jednej strony mrok nastaje, a z drugiej ma się wrażenie, jakby ta agonia dnia chciała jeszcze go na chwilę przed upadkiem w przeszłość podźwignąć, taka przewrotna agonia rezurekcyjna. Niebo jest wtedy ciężki, haczy o co wyższe kominy i zatyka im ust, że krztuszą się dymem. Trwa to parę minut, później na chwilę, do momentu aż zapalą się latarnie rozpasane rządy sprawuje mszysty półmrok. 
Śnieg generalnie niesie zbawienny rys. znikają nagle te wszystkie ciemności wywleczone z krętych psich kiszek, ten bałaganiarski bajzel podwórek, gdzie ludność jak ludy zbieracze przechowuje sterty przebrzmiałej jakości przedmiotów w nadziei, że nadejdzie dla zużytych przedmiotów czas zmartwychwstania, że się przydadzą te wszystkie stare deski, liźnięte rdzą piasty rowerowych kół, mętne okna, z których jak naskórek złazi farba. Wszystko znika pod umowną, świętą bielą, świat wydaje się jakby wrócił ze zdrowotnego turnusu, jest bezsprzecznie ładniej, czyściej, jaśniej. Oto pani higienistka zima, w białym kitlu przeszła się po okolicy i zrobiła porządek z brudem. 
Świat staje się anielsko jasny, czysty, dźwięki w mrozie niosą się wyraźnie i szkliście, sopranowo i soczyście, robi tak jakoś dostojnie, uroczyście, jak nie z tego łez brudnego padołu, do którego człek przywykł.
Tęsknimy czasem za zimami, za śniegiem, a w momencie, kiedy przychodzą razem pod rękę mamy do niech pretensje. Z jedne strony chciałoby się tego uroku, z drugiej odpycha nas zima swoją konsekwencją. Zaskoczeni jak zwykle drogowcy podejmują donkichoteryjną walkę na ulicach, ambitni mężczyźni wstają przed świtem i w padającym gęsto śniegu wyzierają bieli kawałki niepodległych chodników, na darmo, na marne, bo i tak najeźdźca po chwili przyoblecze je znów, wpierw zdobędzie pierwsze przyczółki, by za chwilę wszystko na powrót podbić i podporządkować swojemu posiadaniu.
Słowem, no jest zima i tyle. Prócz tych komplikacji, które niesie naszej codzienności, sprawia, że właśnie ta nasza codzienność, do której się przyzwyczailiśmy, staje się inną. Czy przez paradni w roku nie może być inaczej, niż zazwyczaj? Może. I jest. I ja osobiście sięz tego bardzo cieszę.  

Brak komentarzy: